Fenomen seriali z kategorii scripted-docu wywołuje wciąż wiele kontrowersji. Ramówki są nimi nafaszerowane, inwestuje się w kolejne sezony lub produkuje nowe, bardzo podobne tytuły. Niektórym trudno uwierzyć w wyniki oglądalności i w to, że w ogóle ludzie mogą je oglądać. Bo czyż można coś dobrego powiedzieć na przykład o „Szkole”? Można. Dwie rzeczy. Tak uważa Magda Jabłońska, autorka tekstu.
Po pierwsze: biznes. Pierwszy odcinek „Szkoły” zgromadził przed ekranem 1,13 mln osób, co jest poniekąd zrozumiałe, gdyż ciekawość zawsze zwycięża, szczególnie gdy jest podsycana przez kilka tygodni agresywną promocją. Potem emocje nieco opadły, ale średnia i tak kształtowała się w okolicach miliona widzów. Według danych NAM wskazywało to na blisko 16 proc. udział w czasie oglądania. Blisko połowa odbiorców miała od 13 do 19 lat. Wpływy z reklam wyniosły 5,34 mln zł, co jest jednak słabszym wynikiem niż podczas nadawania „Ukrytej Prawdy” (20,94 mln zł) – podliczają Wirtualne Media. Tymczasem TVN był na tyle zadowolony, że właśnie w wiosennej ramówce ruszył drugi sezon. To dzięki „Szkole” TVN był liderem w tym paśmie emisji.
Po drugie: edukacja. Bo wbrew powszechnym opiniom serial ten spełnia swoją misję. Naprawdę na swój pokrętny sposób trafia do adresata, jakim jest współczesny nastolatek. Z założenia „Szkoła” ma być wsparciem dla rodziców w dotarciu do zamkniętego świata ich dzieci. Wiem, wiem… od wieki wieków te światy bardzo się różniły i taka jest kolej rzeczy… Ale nigdy przedtem ten świat nie był tak pełen pokus i możliwości ich realizacji. Dzisiejsze dzieciaki mają o wiele więcej trudności, by znaleźć własną tożsamość, by znaleźć akceptację w oczach rówieśników, a jednocześnie „mogą wszystko”. Gimnazjaliści i licealiści ze „Szkoły” reprezentują typowe postawy, jakie spotykane są na szkolnych korytarzach, a problemy, które są nakreślone w serialu, rzeczywiście występują w ich życiu.
Mój nastolatek powiedział mi „wszyscy to oglądają i mają z tego bekę”. Bo dzieciaki wiedzą, że wszystko jest tam przerysowane, nawet nieco “skarykaturalizowane”. Edukacja odbywa się tu , moim zdaniem, na poziomie abstrakcji i satyry. Wyśmiewając „debilizm” ucznia na ekranie, nastoletni widz zapamięta, że takie zachowanie, taka sytuacja jest zła, głupia, może doprowadzić do tragedii i mieć poważne konsekwencje.
Konstrukcja odcinka odpowiada zwykle dwóm problemom, które znajdują swoje rozwiązanie na koniec, co oczywiście jest absolutnie w czasie rzeczywistym niemożliwe. Dzieciaki wyprawiają takie rzeczy, że nie możemy uwierzyć w ich głupotę. Wystarczy przytoczyć dziewczynę, która piła wódkę okiem, by się szybciej upić lub inną, która zrobiła miksturę z krwi miesiączkowej, by chłopak się w niej zakochał. Chłopcy są nie lepsi i na przykład organizują fikcyjne napady na koleżanki lub próbują uruchomić produkcję narkotyków.
Oglądam z moimi nastolatkami (11 i 15 lat) „Szkołę” od czasu do czasu. To ten moment, który wykorzystuję na omówienie z nimi danego problemu. Owszem wspólnie śmiejemy się, ale także rozmawiamy o poruszonym temacie, przytaczamy przykłady z ich szkoły lub z życia. Mam wrażenie, że stwarza to też jakąś dobrą relację między nami, wzmacnia więź. Wiedzą, że mogą ze mną o wszystkim pogadać. Ja z kolei mam okazję sobie przypomnieć, jakie głupoty mogą przyjść nastolatkom do głowy.
Swego czasu temat „Szkoły” pojawił się na wywiadówce w naszym gimnazjum, gdy była sprawa o wrzucanie przerobionych wulgarnie zdjęć koleżanek z klasy na Facebook. Dyskutowaliśmy o tym w jaki sposób mamy pokazać dzieciakom wagę problemu. Rodzice zaproponowali obejrzenie odpowiedniego odcinka właśnie „Szkoły”. Czyli jednak to wsparcie jest.
Pamiętajmy bowiem, że rodzice są różni. Że nie wszyscy potrafią rozmawiać ze swoimi dziećmi, nie wszyscy mają dla nich czas, nie wszyscy uważnie obserwują swoje dzieci, nie wszyscy potrafią być wyczuleni na sygnały nieśmiało przez nich puszczane. Telewizja czasem bywa jedynym środkiem wychowawczym. Bo równie abstrakcyjni jak lekarze z Leśnej Góry, są nauczyciele ze „Szkoły”…
Dzieciaki zdają sobie sprawę z konsekwencji złych decyzji, wiedzą o tym od rodziców, nauczycieli, z książek i lekcji, ale co innego wiedzieć w teorii, a co innego zobaczyć. O wiele mocniej dotrze do nich taki serial niż pogadanka na godzinie wychowawczej.
Rozumiem fenomen „Szkoły” oraz innych seriali paradokumentalnych, gdzie bohaterowie mają konkretne imiona, których wiek zawsze znamy i wiemy w jakim mieście mieszkają. Popularność „Ukrytej prawdy” czy „Trudnych spraw” jest oczywista, bo dzięki pokazywaniu ludzi z krwi i kości, wcale nie pięknych, wcale nie inteligentnych, wcale nie bogatych, którzy mają problemy z życia wzięte – z szefem, z żoną, z dziećmi, z sąsiadami, ze sobą – zwyczajnym widzom jest łatwiej. Mogą podbudować własne ego, zaangażować się we wspólne przeżywanie problemu lub nabrać nadziei na pozytywne rozwiązanie sprawy. Owszem są to pozycje mało ambitne, ale spełniają swoją rolę – dają emocje, dają rozrywkę i wierzę, że pomagają w edukacji części masy polskiego społeczeństwa, w dotarciu z jakiś przekazem. O wiele bardziej niż „Klan” czy „M jak Miłość”.