To, co najbardziej przyciąga masową widownię przed telewizyjne ekrany to oczywiście filmy i seriale. Z danych Nielsena wynika, że aż 48 procent czasu oglądania pochłaniają właśnie seriale, filmy etc. Telewizja zatem historiami stoi.
W mediach branżowych regularnie spotykamy się z ilościowymi analizami oferty stacji oraz wyników filmów i formatów serialowych ograniczających się do wąskiego horyzontu czasowego, na przykład miesiąca, sezonu lub półrocza vs. rok wcześniej. Analizy ilościowe to suche zestawienia porównujące odpowiednie interwały czasu, day-partu, a w najlepszym wypadku porównania najbardziej pokrewnych formatów emitowanych w różnych porach. Zaś oceny jakościowe programów zwykle mają formę autorskich recenzji opartych na indywidualnym guście recenzenta. Jedne stanowią przeciwieństwo drugich; uznajemy, że analizy ilościowe są niezniekształconym obrazem rzeczywistości, zaś recenzje – prywatnymi, subiektywnymi opiniami.
Nie zadajemy sobie natomiast pytań – czym nasza telewizyjna rzeczywistość nie jest i czego brakuje, gdyż traktujemy telewizyjne status quo jako jedyny realny scenariusz. Trudno przecież analizować i recenzować coś, czego nie ma. Ja jednak pokuszę się o taką niestandardową analizę zestawię inne parametry i puszczę wodze fantazji, co by było, gdyby było inaczej.
Pamiętam telewizję z lat osiemdziesiątych, Telewizję Polską, u progu tej dekady zacząłem chodzić do szkoły podstawowej. To były szczególne czasy dla telewizji, lata ogromnych produkcji i żenującej propagandy, potęgi wynikającej z monopolu i ograniczeń knebla cenzury. Gdy po „Dzienniku Telewizyjnym” w sobotę lub niedzielę emitowano serial lub brazylijską telenowelę, trzy czwarte okien w moim ogromnym bloku pulsowało w tym samym rytmie. Prawie cztery dekady uzależnienia od TV to już jakaś sensowna perspektywa. Lubię oglądać TV w każdym nowym miejscu, w którym się znajdę. Zappowanie po kanałach to bezpieczny i higieniczny sposób kontaktu z lokalną egzotyczną kulturą. Lokalna telewizja więcej powie o pewnych aspektach kultury, wartościach i stylu życia społeczeństwa, niż twój lokalny przewodnik, czy gospodarz. Dlaczego w Bollywoodzkich serialach wszystkie kobiety mają białą skórę? We francuskich reklamach wszyscy wesoło pląsają w mega-korpo biurze? W szwedzkich kryminałach policjantka pierwsza inicjuje seks, a w polskich telenowelach herbata i rozmowa rozwiązują każdy problem? Szukanie odpowiedzi na takie pytania to jednocześnie i hobby i praca.
Zanim przyjrzymy się kilku wybranym gatunkom telewizyjnej twórczości fabularnej, zacznijmy od jednoznacznej tezy, że telewizja w Polsce ogromnie cierpi na niedostatek serialowych produkcji gatunkowych. Absolutna, zdecydowana większość fabularnych formatów telewizyjnych to mainstream’owa rozrywka obyczajowa, zwykle w centrum której
znajduje się rodzina, plus ewentualnie sąsiedzi, plus ewentualnie przyjaciele. Do przyswajania takiej rozrywki nie potrzeba specjalnej wiedzy, wykształcenia, zainteresowań, czy wyszukanych potrzeb. Każdy ma rodzinę i w związku z tym doświadcza problemów, dylematów, emocji podobnych do bohaterów seriali. To uniwersalna tematyka i inkluzywna rozrywka, idealnie nadaje się do pasywnego spędzania wolnego czasu w gronie rodziny. Szeroko rozumiane seriale są adresowane głównie do kobiecej widowni, bo to kobiety najbardziej interesują się emocjami i życiem (innych) ludzi. Jednocześnie to one stanowią najbardziej atrakcyjną masową widownię TV, bo oglądają dużo, a jednocześnie są podstawową grupą docelową dla produktów reklamowanych w telewizji. Oferta polskich produkcji obyczajowych jest niezwykle bogata, rozpościera się między sielskimi telenowelami („M jak miłość”, „Na Wspólnej”), przez przaśne sit-comy („Świat według Kiepskich”) po cotygodniowe seriale („Lekarze”, „rodzinka.pl”, „Przyjaciółki”, „Prawo Agaty”, „Ranczo” etc.). Chociaż różni je wielkość miejscowości, gdzie toczy się większość akcji – od wiosek i wioseczek („To nie koniec świata”) przez Sandomierz („Ojciec Mateusz” po Warszawę (sto kolejnych), środowisko – od drobnych pijaczków do właścicieli „Rezydencji” i profesja – od wiecznie bezrobotnych po chirurgów naczyniowych, to zazwyczaj osią tych produkcji są rozterki sercowe, problemy z wychowaniem dzieci, przyjaźnie, miłostki, zdrady i rozwody. To co zdecydowanie wyróżnia ofertę rodzimych produkcji serialowych na tle innych krajów, szczególnie zachodnich, jest mocno konserwatywny model rodziny i styl życia, a także nadreprezentacja kleru (Ojciec Mateusz, Siostry, Plebania, Siła Wyższa). W naszych serialach aktorzy dawno po coming-oucie ze swadą grają statecznych mężów, ojców i hetero kochanków.
Na deficyt jakich gatunków najbardziej cierpi polski serial?
Serial historyczno-kostiumowy
Z trzech powodów ten gatunek w polskiej telewizji nie istnieje – po pierwsze: ich realizacja wymaga zwykle zaangażowania wielkich budżetów, po drugie – wszystkie arcydzieła polskiej literatury zostały już dawno zekranizowane, po trzecie: producenci obawiają się, że polski widz uzależniony i otumaniony obrazem z krzywego zwierciadła rzeczywistości tu i teraz nie zrozumie i nie doceni opowieści osadzonej w innych realiach historycznych. Każdy z tych pretekstów można moim zdaniem zbić jednym dobrym przykładem z Wielkiej Brytanii – „Downton Abbey” oczywiście.
Według niepotwierdzonego źródła produkcja jednego odcinka tego wybitnego serialu kosztuje producentów średnio milion funtów brytyjskich, czyli wedle obecnego kursu – około 5,5 miliona złotych. To oczywiście bardzo dużo, ale najwyraźniej do udźwignięcia przez nadający naziemnie brytyjski odpowiednik Polsatu – iTV. Dowodem na to jest zapowiedziany tradycyjnie na jesień kolejny, szósty sezon. Co ciekawe – Downton Abbey to nie adaptacja literatury, ale oryginalny scenariusz osadzony w historycznej scenerii. Jeżeli chodzi o wyniki oglądalności – na samym tylko rodzimym rynku serial systematycznie ogląda ponad 9 milionów widzów (top 3 seriali w UK, kolejne ponad 10 mln widzów w NPR – telewizji publicznej USA), co po zindeksowaniu populacji Polski i UK daje wynik podobny do tego jaki u nas notuje „M jak miłość”.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych serial historyczny i/lub kostiumowy był w polskiej telewizji chlebem powszednim, a jednocześnie (obok „Teatru Telewizji” i „Kabaretu Olgi Lipińskiej”) największym osiągnięciem monopolistycznej reżimowej polskiej telewizji. Zekranizowany zostały cały kanon szkolnych lektur („Lalka”, „Kariera Nikodema Dyzmy”, „Chłopi”, „Nad Niemnem”, „Ziemia Obiecana” (mini-serial) by wymienić tylko kilka. To dzięki tym regularnie przypominanym nie tylko przez TVP serialom, jako naród potrafimy porozumiewać się uniwersalnym kulturowo-historycznym kodem i zdecydowana większość z nas zdała dzięki temu maturę, bo nie łudźmy się, że większość przeczytała ich literackie pierwowzory (sam zmęczyłem tylko jedną część „Chłopów”).
Przykład „Downton Abbey” pokazuje dobitnie, że we współczesnej, nawet mainstream’owej naziemnej telewizji jest miejsce na serial osadzony w czasach minionych, mało tego, ta formuła ma zadatki na ogromny sukces ratingowy. Serial historyczno-kostiumowy można przecież osadzić w scenerii pałacu lub zamku i ograniczyć się do scen z udziałem głównych tylko aktorów kompletnie rezygnując ze zdjęć plenerowych, statystów, koni i powozów. Marzę o tym, że na nasze ekrany trafią jeszcze zrealizowane z rozmachem produkcje osadzone w scenerii dziewiętnastowiecznych powstań lub nawet międzywojnia, krytycznie traktujące historię.
Serial Political Fiction
W Polsce jak dotąd powstał jeden serial Political Fiction, ale za to jaki! Nie dość, że został zrealizowany na zamówienie Polsatu, nie dość że wyreżyserowała go m.in. Agnieszka Holland (ona pracowała przy serialach zanim to stało się modne) to jeszcze w momencie, gdy trafił na antenę, można go było odczytywać jako przepowiednię zmiany władzy w Polsce, która faktycznie nastąpiła zanim pierwszy (i jedyny) sezon dobiegł końca. Chodzi o „Ekipę” (nie mylić z „Ekipą z Warszawy”).
Serial ten nie osiągnął sukcesu ratingowego, jego udziały były jesienią 2007 niższe od udziałów pozostałych trzech (wówczas) kanałów naziemnych oraz od średniej Polsatu, ale jego wyniku nie należy traktować jak porażki. Sama decyzja o finansowaniu tak egzotycznego gatunkowo formatu miała na celu poprawę wizerunku Polsatu i to się raczej udało – o „Ekipie” bardzo wiele i zwykle bardzo dobrze się mówiło, stacja udowodniła, że da się takie produkcje robić również w Polsce. Czy jest miejsce na ten gatunek w kraju, gdzie najważniejszym programem politycznym jest nadawany codziennie w stacji kablowej quazi-satyryczny telefon zaufania dla uzależnionych od polityki leśnych dziadków? Gdzie współczesne arcydzieło gatunku „House of Cards” oglądało w telewizji kablowej średnio 20 tysięcy widzów? Chciałoby się powiedzieć, że tak – Polacy nie są może równie rozpolitykowani jak Grecy, rzadko biorą udział w wyborach i prawie w ogóle nie angażują się w sprawy publiczne, ale (lokalna) polityka ich emocjonuje. Jednak by dorównać naszej politycznej rzeczywistości taki serial musiałby posiadać elementy Science Fiction (główni bohaterowie regularnie zmieniają tożsamość, poglądy, a nawet płeć), serialu katastroficznego (połowa bohaterów ginie w katastrofie lotniczej) i melodramatu (bohaterowie są uwodzeni przez agentów służb specjalnych swojego kraju, podczas delegacji nawiązują gorący romans z sekretarką, a ceną za karierę w lokalnych strukturach partii jest seks). Razem brzmi to jednak raczej jak jakaś Mission Impossible.
Serial LGBT
W Polsce nie było i nie ma seriali LGBT.
Serial Wojenny
Serial wojenny można uznać za podgatunek serialu kostiumowo-historycznego, rządzi się on jednak swoimi, nieco innymi prawami i realizuje nieco inne cele producentów, nadawców, a zwykle też władzy. Od początków masowej telewizji nad Wisłą obrazy wojenne miały skutecznie zakłamywać historię, były narzędziem polityki historycznej, instrumentem budowania świadomości. I nie chodzi tylko o najbardziej znane i wciąż powtarzane „Stawkę większą niż życie” i Czterech pancernych i psa”, ale także m.in. „Czarne chmury”, „Gniewko syna rybaka”, „Znak orła”, Podziemny front” czy „Do krwi ostatniej”. W odróżnieniu od serialu kostiumowego, który zrealizować można niemal całkowicie w wnętrzach, a nawet w studio („Rodzina Borgiów”, czy nasza „Królowa Bona”), serial wojenny wymaga zbiorowych scen bitewnych, czołgów, konnicy, maszyn oblężniczych, czy chociaż pepesz. Chociaż raz na jakiś czas musi strzelać, wybuchać i płonąć, a to zwykle na ekranie bardzo dużo kosztuje.
Telewizja Polska nie zrezygnowała całkowicie z produkcji osadzonych w realiach wojennych, zmieniło się wszak spojrzenie na historię, szczególnie tę najnowszą, sporo też w powszechnej świadomości należało odkręcić, jednak liczba i rozmach współczesnych produkcji, to już nie to, co przed 1989 rokiem. Najbardziej znany współcześnie zrealizowany serial z wojną w tle – „Czas honoru” skupia w sobie jak w soczewce wszystkie silne strony i wszystkie słabości produkcji tego gatunku realizowanych na stosunkowo małym i jednocześnie bardzo konkurencyjnym rynku telewizyjnym. Silne strony to: wciąż gorący temat, na tyle świeży, że pozwala postawić się w rolach bohaterów współczesnym widzom. Czasy okupacji i szczególnie Powstanie Warszawskie to nawet dla obecnych nastolatków temat ważny, dyskutowany, mogący łączyć lub dzielić. Silny jest w tym serialu ładunek patriotyzmu jakim niesieni są główni, konspirujący bohaterowie. Dla młodych, dopiero definiujących swoją narodową tożsamość widzów, wartości wyznawane i wcielane w życie przez, tak jak oni młodych, bezkompromisowych, a jednocześnie z krwi i kości pięknych bohaterów potrafią być atrakcyjne. Warto zauważyć, że przynajmniej część współczesnej młodzieży angażuje się w działania tzw. grup rekonstrukcyjnych, pewnie dla części z nich serial taki jak „Czas honoru” był tego silnym motywatorem.
Słabości jest niestety nie mniej. To, co w serialu wojennym najważniejsze to oczywiście…wojna. A tej w „Czasie Honoru” nie ma wiele, bo tak naprawdę opowiada on o czasach okupacji. Zbyt dobrze znamy własną historię, by udawać, lub uwierzyć, że był to czas nieprzerwanej zbrojnej walki z okupantem. Zamiast tego mamy korowód aresztowań, przesłuchań i ucieczek z Pawiaka, plus miłosne perypetie jak z telenoweli. Słabość ta, to również, znowu, kwestia budżetu. Dopiero po sezonie, w którym akcja umieszczona została już po wojnie, Telewizja Polska wróciła do koncepcji pokazania w serialu Powstania Warszawskiego i to był niestety, między innymi z powodu niewystarczającego budżetu, sezon najsłabszy.
Czy jest miejsce na serial wojenny we współczesnej telewizyjnej rzeczywistości w Polsce? Oczywiście że tak. Gatunek ten na świecie święcił w ostatnich latach wielkie tryumfy począwszy od „Kompanii braci” przez „Pacyfik”, aż po „Nasze matki, naszych ojców” (trzy, cztery, hejt…). Mimo 70 lat od zakończenia ostatniej wojny na terytorium Polski tematyka wojenna wcale nie przestaje być aktualna, spojrzenie na wojnę potrafi dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek elektryzować społeczeństwo. Również misje Polaków w odległych konfliktach to niezwykle ciekawa sceneria dla historii, ale pierwsze próby („Misja Afganistan”) to raczej „pierwsze koty za płoty”. Że wojna to atrakcyjny temat świetnie widać w polskim kinie, gdzie nigdy nie było tak wielu produkcji osadzonych w realiach wojny, filmów niekoniecznie stricte wojennych. Szkoda, że przy okazji tak spektakularnej i wspaniałej realizacji jak „Miasto 44” nie pomyślano o dłuższej wersji; ta historia w sam raz nadaje się na czteroodcinkowy serial. Czego potrzeba, by polski serial wojenny na dobre wrócił na polskie ekrany? Według mnie paradoksalnie przede wszystkim dobrej woli i zmian systemowych, ale o tym na koniec tego testu.
Serial kryminalny
Wiem, wiem, w naszej telewizji nie brakuje obecnie rodzimych kryminałów. „Komisarz Alex”, „Na krawędzi” „Paradoks”, zapowiadani przez TVP2 na wiosnę „Uwikłani”. Prawie każdy duży nadawca (i nie tylko duży), regularnie inwestuje w lokalne produkcje kryminalne, oczywiście poza TVN, który od lat stawia już tylko na obyczajową mainstream’ową paciaję.
Rzecz w tym, że kryminał to teraz w literaturze polska specjalność. Autorzy kryminałów: Wroński, Miłoszewski, czy Świetlicki wydawani są w dużych, jak na nasze warunki nakładach, cieszą się popularnością, otrzymują „Paszporty Polityki”, nie przyjmują „Nike”, niektórzy nawet doczekują się ekranizacji swoich książek. A co trafia do TV? Niemieckie lub włoskie zużyte formaty: „Komisarz Alex (Rex)”, „Uwikłani”, albo „Don Matteo”. W Europie to Skandynawowie uczynili z kryminału swój towar eksportowy, wysyłają w świat nie tylko gotowe genialne produkcje („Bron/Broen – Most nad Sundem”, „Instynkt wilka” „Forbrydelsen – Dochodzenie”, ale też formaty (choćby ostatni, znany na świecie jako „The Killing”).
W Polsce nie powstają także inne gatunki serialowe: Science Fiction, Fantasy, czy o wampirach, nasz rynek jest zwyczajnie za mały na to, by sfinansować takie, raczej niszowe produkcje.
Czy w naszych realiach jest miejsce dla pełnokrwistego, czystego gatunkowo kryminału? Tutaj akurat nie mam najmniejszych wątpliwości – Polacy na co dzień popełniają takie zbrodnie, o których Szwedzi, czy Duńczycy nie śnią nawet w najstraszliwszych koszmarach. I chociaż trudno jest fikcji konkurować z codzienną obecnością w programach newsowych historii Matki Małej Madzi, Łowców Skór, Mariusza T., czy pary ojcobójców, to mieliśmy w ostatnich kilkunastu latach co najmniej dwa wybitne kryminalne seriale (w tym jeden nawet zrealizowany w formule pitawalu) – „Glinę” i „Pitbulla”.
Lenin głosił, że kino jest największą ze sztuk, ale wtedy nie było jeszcze telewizji. W naszych czasach najważniejszą ze sztuk jest serial. Na świecie, głównie za sprawą rynku amerykańskiego impulsem dla renesansu gatunku serialu były jednoczesne: fragmentacja widowni TV i zdziecinnienie kina. To wolne od zależności od wpływów z reklamy HBO znalazło i zagospodarowało rynkową niszę – zamożniejsze gospodarstwa domowe, zainteresowane przede wszystkim oryginalnymi gatunkowymi produkcjami serialowymi. Znalazły się (duże) pieniądze, świetni scenarzyści mogli rozwinąć skrzydła opowiadając długie historie, reżyserzy otrzymali szansę przekucia historii na obrazy, a aktorzy stworzenia bogatych, wielowymiarowych postaci, często prowadzonych latami i starzejących się na naszych oczach. To w HBO premiery są cały rok, a najwięcej wtedy, kiedy najdłużej tkwimy przed ekranami, czyli zimą, bo stacja nie musi kierować się sezonowością wydatków na reklamę.
Czy HBO razem z Canal+ uzdrowią polski serial gatunkowy? Na pewno próbują i mają na swoim koncie pierwsze sukcesy: świetny kryminalny „Krew z krwi” (nota bene kupiony od Canal+ przez TVP2, emitowany powtórkowo z dużym sukcesem ratingowym i wiosną 2015 roku kontynuowany przez publicznego nadawcę), czy ambitną „Watahę” (choć od samej produkcji ciekawsza była towarzysząca jej kampania marketingowa). Polski rynek płatnej telewizji premium jest jednak zbyt płytki i bez pieniędzy z głębokiej publicznej kiesy trudno oczekiwać jakiejś zmiany jakościowej. Nie ma się też co łudzić, że coś tu zmieni ewentualne wejście do Polski zagranicznych serwisów VOD w rodzaju Netflix’a.
Telewizja Publiczna w swojej obecnej formule, finansowana głównie z reklam i wystawiona na bezwzględną, codzienną konkurencję ratingową, nie spełni kulturotwórczej roli twórcy wysokobudżetowych, ambitnych gatunkowych seriali. Myślę, że rozwiązaniem byłaby reforma finansowania twórczości telewizyjnej na wzór tej, jakiej dziesięć lat temu z okładem, dzięki PISF doczekało się polskie kino. Dzięki para-podatkowi na polskie filmy doczekaliśmy się wysypu świetnych polskich produkcji, tłumów w kinach na polskich filmach i polskich tytułów na szczycie box-office’u, wreszcie zasłużonych sukcesów na świecie po wielu chudych latach. A może to sam PISF powinien przejąć misję finansowania wybranych ambitnych seriali i lokowania ich w TV? Albo już na etapie scenariusza wpływać na producentów, by obiecujące scenariusze w dłuższej formie rozwijane były w mini-seriale? TVP ma na tym polu sporo doświadczeń, a przypadek „Miasta 44” to moim zdaniem idealny tytuł, który mógł rozwinąć się w świetny mini-serial. Czy taka reforma PISF i TVP jest w ogóle możliwa? To już temat na zupełnie inne opracowanie.
Tomasz Bruss, Mediafarm